wtorek, 15 grudnia 2015

Weihnachstfest

...czyli święta Bożego Narodzenia tuż tuż :)


Witajcie grudniowo :)
Nie wiem, jak się kształtuje temperatura w Polsce, ale zima w Berlinie (przynajmniej jak dotąd) nie jest zbyt dokuczliwa. Śnieg padał  słownie raz, szybko się roztopił i tyle go widzieliśmy.
Na początku grudnia zdarzyło mi się kilka razy wyjść w wiosennej kurtce, ponieważ termometr wskazywał 14 stopni ciepła. Ale bywa wietrznie, no i ostatnio kilka razy temperatura była bliska zeru, więc można rzec, że zimowa aura nieśmiało zmierza również do Berlina.
Bardziej niż w zakresie temperatury można ją dostrzec po świątecznych ozdobach. Ledwie minął pierwszy listopada i już zaczął się świąteczny galimatias wystawowy.
 O ile w listopadzie był mi on nie w smak, o tyle teraz cieszy 
i prowokuje do myślenia o świętach w gronie rodzinnym. No oczywiście że w Polsce :)

Od paru dni w naszym domu pachnie już choinką, jutro zabieram się za pieczenie kruchych ciasteczek, prezenty już skompletowałam, więc można rzec jestem gotowa na świętowanie :)




Przyznam szczerze, że od ostatniego wpisu nie poszalałam ze zwiedzaniem ;)
Po pierwsze zrobiłam się jesiennie rozleniwiona, a po drugie coś innego w ostatnim czasie pożerało każdą moją wolną chwilę. Jest się czym pochwalić, więc na wstępie o moim małym sukcesie.

Przez ostatnie pół roku  pochłonięta byłam szyciem kolekcji "Epokowych kolczyków", do których inspiracją były grafiki duetu Jeziorska&Łęczycka, łączące w sobie elementy historii sztuki i designu z polską sztuką ludową. Powstało 12 par kolczyków bezpośrednio odnoszących się do wzorów
i kolorów charakterystycznych w różnych epokach, od średniowiecza, aż po dwudziestolecie międzywojenne. 



Powiem szczerze, szkoda  mi było mojego trudu, by wraz z zakończeniem projektu, kolczyki schować po prostu do szuflady. Namówiłam Ulę Łęczycką, jedną z współtwórczyń projektu, na sesję zdjęciową z udziałem modelek w epokowych stylizacjach. Zdjęcia wykonała Kasia Filipowicz.

 Od sesji do decyzji o wystawie był już tylko jeden krok :)


Jeśli mieszkacie w Warszawie lub będziecie w niej przebywać w okresie od 18.12 do końca lutego 2016 roku to serdecznie zapraszam do jej odwiedzenia :)




A jeśli chcecie poczytać co nieco o projekcie i podejrzeć sesję zdjęciową  "od kuchni" to zapraszam do przeczytania artykułu na blogu sponsora wystawy - firmy Royal-Stone :)


Sama strasznie jestem ciekawa wrażeń podczas oglądania zdjęć w formie dużych plakatów :)

Ale teraz czas na sztukę pisaną przez duże K (czyli Kunst). 

Po pierwsze „The Botticelli Renaissance”w  Kulturforum, Gemäldegalerie.
Wystawa obowiązkowa dla każdego miłośnika renesansu...i nie tylko. Tytułem wprowadzenie polecam odnalezionym w przepastnym necie wpis na polskim blogu momart.

http://momart.org.pl/?s=wenus

A oto moja mini fotorelacja :) 
















Wystawę przechodzi się dość szybko pozostając w niedosycie. Niezwykłe, że jedna Wenus stała się inspiracją do około 200 obrazów. Warto zobaczyć, polecam. 

W Berlinie wystawa zagości niestety tylko do 24 stycznia, więc trzeba się spieszyć lub namierzać ją w innym miejscu świata.

Moja 10 letnia córka, która ostatnio bardzo lubi rysować, uwieczniła jedną z Wenus w taki oto sposób :)
W 10 minut.





Zbiory stałe muzeum kryją swoje perełki z epoki renesansu, ale trzeba wiedzieć gdzie. Przejście stałej ekspozycji składającej się z około 30 sal, a w każdej po około 10 obrazów, nie najeży do najłatwiejszych, zatem do jej odwiedzenia trzeba się solidnie przygotować. 


Podczas zwiedzania wenusowej wystawy natknęliśmy się na współczesny obraz (zdjęcie) wzorowane na "boticzelowskim" oryginale. 





Okazało się, że artystka ma wystawę w galerii w naszej dzielnicy, więc postanowiliśmy ją zobaczyć.

Po drugie Cindy Sherman, Galeria "me" na AuguststraBe. 

Hmmmm, być może sztuki nie powinno się krytykować, ale sztuka nowoczesna (w każdym razie spora jej część, łącznie z wytworami wyżej wymienionej artystki) kompletnie do mnie nie przemawia.  Większą część wystawy stanowią obrazy (portrety-zdjęcia) autorki w przeróżnych stylizacjach, czasem nieco bardzo dziwacznych, czasem śmiesznych, począwszy przez Wenus z piersią na wierzchu, przez klauny, dziewczynki, mężczyzn, nago, w ubraniu, siedząc, stojąc, leżąc.
 To było nawet ciekawe. 

 Dość mocno wstrząsnęła mną druga część ekspozycji obrazująca  makabryczne ułożenia lalek oraz eksponująca fascynację artystki damskimi genitaliami. Brrrrr






Galeria posiada również swoją ekspozycję stałą, ale ta też jest dość dziwaczna, bo składa się głównie z czaszek, mini rzeźbionych kościotrupów w trumnach oraz przedziwnych krucyfiksów i różańców. 





Jak np. ten z nogami, rękami i czaszką w miejsce dzielących dziesiątki paciorków ;)

No cóż, są gusta i guściki.



Szybki przemarsz przez wystawę i można w końcu miło spędzić czas przy kawie w podłączonej do galerii  kawiarni ;)

Poza pyszną kawą, która łagodzi traumę po zwiedzaniu obu wystaw, można wyjść z galerii
z niezwykłą ozdobą choinkową. Naszą choinkę zdobi teraz taki oto obywatel ;)



Trochę nafoszony, ale oryginalny i swój sposób uroczy ;)


I tym oto sposobem znów wróciłam do tematu zbliżających się świąt.
A jak mówimy o klimacie świąt w niemieckim stylu, to koniecznie trzeba odwiedzić Weinhnachtsmart, czyli mówiąc krótko - świąteczny bazar.

W Berlinie zlokalizowałam ich kilka, ale postanowiliśmy odwiedzić ten najbardziej polecany w jednej z ładniejszych lokalizacji miasta, czyli Gendarmenmarkt tuż przy berlińskiej operze.

Dziki tłum ludzi, bilety wstępu po euro na dorosłą głowę, lekka kontrola przy wejściu ( w związku z ostatnimi zamachami w Europie). Zaliczone!









To co warto zobaczyć przy okazji wizyty na Weihnachtsmakt to stoiska  z lokalnym rękodziełem
 i wyrobami spożywczymi.





Dla osłody zwiedzania stoisk dla każdego coś miłego :)




Dla rodziców grzaniec, a dla dzieci słodycze :)



Wygląda dość dziwnie, ale smakuje pysznie, choć straszliwie słodko.
Dość kleista pianka z bakaliami. Mniam.

Zanim zakończę swój świąteczny wywód, muszę zwrócić honor pewnemu panu, któremu w poprzednim wpisie zarzuciłam nieznajomość języka angielskiego ;)
Otóż Dieter Bohlen przemówił po angielsku w jednym z ostatnich odcinków "Das Super Talent"....i to dość płynnie ;)

Sorry Dieter, wiszę ci kawę za splamienie twego imienia ;)


Mam nadzieję, że wszyscy spędzimy wspaniałe święta.
Przy tej okazji życzę wszystkim moim "czytaczom" zdrowia, miłości i pasji.
 Byście świąteczny czas spędzili w miłym, rodzinnym gronie, a jak nie rodzinnym, to chociaż miłym ;) I by nadchodzący rok przyniósł nam wiele dobrego, dla każdego coś miłego :)


Przyznam się Wam, że chciałam w tym roku "zbudować" nietypową choinkę, ale mi się nie udało.
 To chociaż zdjęcie skradłam z internetu i ją pokażę, może dla kogoś będzie inspiracją na te lub kolejne święta :)


WESOŁYCH ŚWIĄT :)

FROHE WEIHNACHTEN :)

wtorek, 10 listopada 2015

Der Berliner Herbst

...czyli berlińska jesień, z caaaałą masą odcieni :)

 I znów nie wiadomo od czego zacząć. Wiem, wiem, powinnam pisać częściej i nie robić takich zaległości. Dzisiejszy wpis zajmie mi pewnie cały dzień. 
Nie ma co narzekać, trzeba zabierać się do pracy, bo jest o czym opowiadać :) 

Berlińska jesień jest piękna :) No może nie tak piękna jak polska (patriotyzm zawsze górą), ale październik rozpieszczał nas tu cudnym słońcem, wysoką temperaturą i iście wiosenną aurą. Nawet początek listopada był piękny, wprawiając mnie w dobry nastój, sprzyjający zwiedzaniu.

Na sam początek wyprawa za miasto, a właściwie do dzielnicy na obrzeżach Berlina - Dahlem.
 Jeśli miałabym ją porównać do jakiejś warszawskiej okolicy, to nieco przypomina Żoliborz, Stare Bielany. Niska zabudowa, wille, dużo zieleni. Celem naszej wyprawy był wielki park, w którego czeluściach ukryte są muzea. Miejsce w sam raz dla tych, którzy chcą choć na chwilę uciec od miejskiego hałasu i zgiełku, czyli generalnie nie dla nas, bo my uwielbiaaaaaaamy miasto ;) 
Ale nasz pies był zachwycony, spotkał tam tylu swoich współbraci, ilu w życiu na swoje oczy nie widział  (a raczej nie widziała, bo to suka - Klara) ;) 
No dobra, nie było tak źle pooddychać świeżym powietrzem. Poza tym spacer po dahlemskim parku przywołał miłe wspomnienia moich mazurskich korzeni. Udało nam się zwiedzić jedno z kilku, bodaj sześciu, muzeów, a resztę zostawiliśmy sobie na później. Bliżej nieokreślone później ;) 







Prawda, że jak na Mazurach?


Na koniec wycieczki piwo, kiełbaski i aperolek w pobliskim pubie. 
Ufff i można wracać do miasta ;)


A skoro już wróciliśmy do Berlina, to nie można było pominąć ważnej corocznej atrakcji berlińskiej, jaką jest - festiwal światła. W połowie października najważniejsze budowle berlińskiego centrum zamieniają się w kolorowe dzieła sztuki, a wszystkiemu towarzyszy akompaniament muzyki, głównie klasycznej. Przepiękne i niezwykłe widowisko.
 Polecam zobaczyć to na własne oczy, ale podgląd moim okiem poniżej :)



Brama Brandenburska na co dzień...


i Brama podczas festiwalu światła :)



Katedra na co dzień...


I Katedra w blasku neonowych graffiti :) 







I jeszcze jeden z berlińskich teatrów w blasku świateł :)



Trzeba przyznać, że październik obfitował w niezliczoną ilość imprez. Trudno było być uczestnikiem wszystkich, ale te najważniejsze dla Niemców, jak Oktoberfest i uroczystości związane z 25-leciem zburzenia muru berlińskiego śledziliśmy na bieżąco. 

Oktoberfest, święto piwa, piwa i jeszcze raz piwa :)
 Przez około dwa tygodnie (ostatni tydzień września i pierwszy października) Niemcy zapominają o bożym  świecie i bawią się, niejednokrotnie na całego. Telewizyjne relacje o przebiegu oktoberfestów w różnych niemieckich miastach czasami zadziwiały, wprawiając nawet w osłupienie. Pełna infrastruktura: wielkie namioty po brzegi wypełnione smakoszami piwa, śpiewy, tańce, specjalne stroje, biura rzeczy znalezionych (od telefonów i dokumentów, po buty, kurtki i bieliznę), opaski na rękach uczestników imprez z numerami telefonów do bliskich i adresami hoteli (by wiadomo było gdzie dostarczyć upitego do nieprzytomności delikwenta ;) ), stragany, piernikowe serduszka, kiełbaski i piwo, piwo, piwo. 
Berliński Oktoberfest przebiegał dość spokojnie, przynajmniej wtedy, gdy my go podglądaliśmy. 
Na Alexanderplatz, czyli w centralnym punkcie miasta, rozstawiono wielki namiot, a wokół niego całą masę barów pod gołym niebem oraz straganów ze słodyczami i pierdółkami. Dla smakoszy piwa raj na ziemi, dla mnie, nie bardzo, bo nie lubię piwa ;) 



Jeśli wybierasz się na Oktoberfest dobrze jest wpasować się klimat imprezy ;) 






Na Oktoberfest wszystko jest groB/groBe ;) Czy to piwo, czy to wino :)


Zdecydowanie od piwa wolę pączki :) 

Jeden obrazek zwrócił moją uwagę, święto piwa to raczej czas zabawy, niemal rozpusty, ale w berlińskim namiocie wszystkiemu przyglądał się Chrystus na krzyżu ;) Hm, ciekawe, co On o tym wszystkim myśli :)



25-lecie upadku  muru berlińskiego to dla Niemców wielkie święto. I trudno się temu dziwić, łączyliśmy się razem z nimi w ich radości. Z tej okazji odbyło się wiele koncertów w centrum miasta. m.in. wielkie widowisko baletowe w towarzyszeniu orkiestry symfonicznej pod Reichstagiem oraz nieco odmienny w charakterze, koncert muzyki nowoczesnej pod Bramą Brandenburską. 
O ile pierwszy był wydarzeniem niezwykle dostojnym i wspaniałym, o tyle drugi, hm,dość trudnym ;) Przyznam szczerze, że język  niemiecki w muzyce nic a nic mnie nie urzeka ;) 
Ale berlińczykom się podobało. 



Widowisko baletowe pod Reichstagiem.


I koncert pod Bramą Brandenburską. 


Najlepszą okazję do zwiedzania Berlina stwarza oczywiście oprowadzanie zaproszonego gościa ;) Moja mama szczerze mnie "znienawidziła" za dziesiątki pokonanych kilometrów, ale dzięki temu, poza zwiedzeniem znanych mi już miejsc, zajrzałam również do Katedry, której pokazanie wcześniej Wam obiecałam. I przyznam, że było warto :) 
Wejście do Katedry kosztuje 7 euro, co obejmuje zwiedzanie wnętrza kościoła, kopuły z widokiem na Berlin oraz krypty. Architektura Katedry przeniosła mnie na moment do Rzymu, jest piękna :)
Wejście na szczyt Katedry powoduje o małą zadyszkę (prawda mamo? ;) ), ale w piękny słoneczny dzień widok pewnie zapiera dech w piersiach. Niestety w dzień naszego zwiedzania pogoda była troszkę kapryśna. 


















Ale przecież Berlin  najlepiej zwiedza się  na rowerze - to już wiecie :) 
Wszyscy mają rower - mam i ja :)

Drodzy Państwo, przedstawiam Wam Garego Biedronę :) Mój ci on.




Mój często niesłowny mąż tym razem okazał się słowny i dostarczył mi mój rower w obiecanym terminie. Zatem dosiadam go, jak tylko jest okazja (jakkolwiek to zabrzmiało ;) ).

Piękny sobotni poranek, temperatura iście wiosenna (14 stopni ciepła), bezwietrznie, słonecznie - no grzechem byłoby nie udać się na wycieczkę. Kierunek - Pałac Charlottenburg. 



Trochę jak Pałac Prezydencki, nie uważacie? 

Na szczęście dla rowerzystów park wokół pałacu nie jest dla nich terenem zakazanym (doprawdy jestem oczarowana, jak traktuje się tu cyklistów), więc mogliśmy rozkoszować się urokami berlińskiej jesieni po pachy :)



(ja i mój Gary Biedrona)



Ale ogród przed pałacem doprawdy skromniutki ;)


A teraz wycieczka po bliskiej mi okolicy w samym centrum miasta - Mitte. 

Po pierwsze sklep, który koniecznie trzeba odwiedzić - Klassenfeind Gallery na Oranienburgerstr. 22. Sklep/galeria nietypowa, oryginalna, adres warty zapamiętania. Miejsce wypełnione po brzegi obrazami i plakatami, które mogą posłużyć jako prezent/pamiątka z Berlina.  Zobaczcie sami :)



Na wejściu oryginalne krzesła z kapsli.









O ile nie przepadam za sztuką nowoczesną, to te obrazy naprawdę mnie urzekły. 
Dwa z nich zawisły w pokoju naszego nastoletniego syna. 


Auguststr. 24, Clarchens Ballhaus - to kolejny adres i miejsce, które warto zapamiętać. 
Budynek niepozorny, można rzec nawet, że ruina, a w nim "tancbuda", w której zakocha się każdy tancerz amator :) 
Codziennie w okolicach 20.00 lub 21.00 przez około godzinę odbywają się tam darmowe potańcówki dla każdego, którym akompaniują żywi muzycy wszelkiej maści (w zależności od obowiązującego danego wieczoru tańca). 
Lokal wygląda jakby nie remontowano go przynajmniej od 30 lat, ale klimat panujący tam, zwłaszcza podczas potańcówy, wszystko wybacza ;) 
No jest bosko, ludzie bawią się, uśmiechają, a jak nie mają dość, to wychodzą z orkiestrą na ulicę i kontynuują imprezę :)





Jest jeszcze jedna rzecz, która podnosi wartość tego miejsca, kompletne zaskoczenie - otóż w tym rozwalającym się budynku mieści się sala koncertowa, gdzie cyklicznie odbywają się koncerty muzyki kameralnej. Już samo wejście do sali odbiera oddech. I to nie z powodu jej niezwykłego uroku, co to to nie. Ze ścian odpadają tynki, lustra przeżarte są zębem czasu, a w sali panuje półmrok niczym w grobowcu ;) Ewenement, nie widziałam czegoś takiego w życiu, a jednak sama idea koncertów, i ich urok, rozgrzesza wszystko. I o ile nie jestem fanką muzyki poważnej, a na koncertach tego typu bywam raczej towarzyszką mego męża - melomana (bo dobra ze mnie żona ;) ), to tego typu wydarzenia (kameralne), w tak nietypowym miejscu, robią na mnie pozytywne wrażenie. Tak że chce się więcej.












Czy nie mówiłam, że oryginalnie? ;) 


Skoro jesteśmy już w nieco podniosłym nastroju, to obok koncertów, koniecznie wspomnę o poznanym polskim kościele w Berlinie. 

Polska Misja Katolicka w Berlinie, Johannes Basilika, Linienthalstr. 5 na Kreuzbergu . Kościół piękny od zewnątrz i wewnątrz, na mszy o 12.00 po brzegi wypełniony Polakami. Cudownie. 
Miła atmosfera, fajne kazania, rzesza idących do komunii, przyjazne spojrzenia podczas znaku pokoju. Wracamy tam z dużą przyjemnością :)




A po mszy pyszne ciacho w polskiej kawiarence naprzeciwko kościoła, zakup polskiej prasy do domu lub drobne zakupy w polskim sklepie o swojsko brzmiącej nazwie "Mały Książę" (zdecydowanie zawyżone ceny, no ale czego się nie robi z tęsknoty za kabanosami ;) ). 

Zanim przeniesiemy się do Polski, za którą tęsknię i którą odwiedzam, jeszcze chwila niemieckich akcentów. 

Niemiecka telewizja - mój ulubiony program - Das Super Talent :) Skoro nie mogę oglądać mojego ukochanego "The voice of Poland" (a niemiecki to dno i kupa mułu), to musiałam znaleźć jakiś niemiecki substytut. I dają radę :) 
Co sobotę zasiadam przed telewizorem, by bawiły mnie niemieckie talenty (cuda, oryginały, ewenementy i oszołomy). W programowym jury zasiada między innymi wygrzebany z podziemi Dieter Bohlen, który ni w ząb nie umie mówić po angielsku, gdy pojawia się jakiś anglojęzyczny talent, ale jest uroczy :) Towarzyszą mu czarnoskóry pan i przesympatyczna blondynka, którzy ni diabła nie wiem kim są ;)




Pozostając w temacie telewizji. Jeśli ma się gorszy dzień i doła po dno oceanu, najlepiej jest zapodać sobie dziennik (lub inny program) w tłumaczeniu dla niesłyszących. 
I nie chodzi to o to, o czym mówią, ale jak pokazują ;) 
Sami zobaczcie :) 






Uwielbiam tego pana miłością absolutną :) Ciekawa jestem, czy Was też tak rozbawia jak mnie.


No i ostatni akcent niemiecki w w tym wpisie - odnalazłam typową berlińską galerię handlową ;) 
Dla zainteresowanych, w okolicy Aleksanderplatz mieści się Alexa (moja córka Aleksandra uwielbia ją za samą nazwę). 
Budynek z zewnątrz przypomina bunkier, ale wnętrze to typowe warszawskie galerie handlowe.





Dla mnie najważniejsze, że jest w niej Zara i Esprit, moje ulubione marki, reszta sklepów to tylko dodatek, zbyt męczący, by poznać wszystkie. 


Wiem, że jestem tu tylko przez "chwilę" i wrócę do Polski za kilka miesięcy, ale czas spędzony tutaj ze zdwojoną siłą uzmysławia mi, że bardzo lubię Polskę, Warszawę i bardzo tęsknię za moim starym życiem. Dlatego nie mogłam sobie odmówić spaceru po warszawskim Powiślu przy okazji ostatniej wizyty. 







Wyjazd do Polski miał być piękny i relaksujący, niestety los napisał mi inny scenariusz i z powodu złamania przez syna ręki, spędziłam go z nim w szpitalu (złamanie w dwóch miejscach, z przemieszczeniem, operacja, zakładanie drutów, blaszki scalającej kość, która nie chciała się naprostować na drut, hektolitry ketonalu i inne atrakcje). Żeby dopełnić opowieść syn mojej przyjaciółki też się połamał, więc nasze relaksacyjne plany musimy przełożyć na później. 

Mimo to tęsknię za Polską :)

Korzystając z okazji, że jesteśmy bardzo blisko Szczecina (a ja w nim nigdy dotąd nie byłam), odwiedziliśmy go. 
Wygląda na to, że Szczecin musiał być bardzo zniszczony podczas wojny, ale zachowały się w nim fragmenty piękne, warte zobaczenia. 










Piękna Filharmonia Szczecińska, którą udało nam się zwiedzić tylko od zewnątrz i w holu. 



I na koniec creme de la creme :) 
.
Mój dość feralny weekend warszawski zdecydowanie uratował koncert Fismolla, którego muzykę poznałam przez rekomendację mojej przyjaciółki Jusi (a ona przez rekomendację swojego fryzjera, który wokalistę Fismolla strzyże ;) ). 
Także zanim zaczął się mój maraton po lekarzach i obgryzanie paznokci w oczekiwaniu na powrót syna z operacji, zaznałam uczty muzycznej w lubianej przeze mnie warszawskiej Stodole.
 Muzyk niezwykle skromny, muzyka oryginalna, nostalgiczna, w sam raz na wieczorne rozmyślania.

Polecam :)



Aaaaaaa, jeśli lubicie malarstwo Van Gogha koniecznie wybierzcie się na nową multimedialną wystawę, która w Warszawie zagości już od połowy listopada. Była w Berlinie i się na nią nie załapałam, ale zamierzam "dorwać" ją w polskiej stolicy. 




Boszszsz, gratuluję tym, którzy dotrwali do końca :) 

Mam nadzieję, że następnym razem "spotkamy" się nieco szybciej ;)